Kolekcja van Otterloo

O moje słabości do muzeów, zwłaszcza holenderskich wspominałam już tutaj i tutaj. Jak można się domyślić wystawy czasowe nie ustępują tym stałym ani trochę, a właściwie to je przewyższają. Bo jeśli ktoś ma w kolekcji światowej klasy arcydzieła, to wypożyczenie kolejnych na kilka miesięcy nie stanowi żadnego problemu.
Tym razem w Mauritshuis odbyła się wystawa obrazów z prywatnej kolekcji Rose-Marie i Eijk van Otterloo „Made in Holland. Old Masters from an American private collection”.
Eijk van Otterloo urodził się w Amsterdamie i wyjechał do Stanów by studiować w Harvardzkiej Szkole Biznesu. Jest współzałożycielem firmy inwestycyjnej Grantham, Mayo, Van Otterloo & Co. Rose-Marie pochodzi z małego zakątka Belgii niedaleko Maastricht, a do Stanów wyjechała by tam uczyć się angielskiego
Ponad 20 lat temu para zaczęła kolekcjonować obrazy holenderskich i flamandzkich mistrzów z XVII wieku. W kręgu ich zainteresowań znalazły się portrety, martwe natury, krajobrazy, malarstwo historyczne, sceny morskie i krajobrazy miejskie. W doborze obrazów do zakupu pomaga im Simon Levie, były dyrektor Rijksmusem w Amsterdamie, a całkowita wartość kolekcji jest szacowana na 200 do 300 milionów USD.
Na szczęście państwo van Otterlo nie zatrzymają wszystkich obrazów tylko dla własnego „użytku” w ich posiadłości w Marblehead, w stanie Massachusetts. Około 20% kolekcji jest wypożyczane na czasowe wystawy.
Po raz pierwszy jednakże tak dużo obiektów (44 egzemplarze) zostało wystawionych jednocześnie w tym samym miejscu.
Portrait of Aeltje UylenburghPerłą kolekcji (i wystawy) jest „Portret Aeltje Uylenburgh, wiek 62” pędzla Rembrandta. Płótno to przez trzy generacje należało do rodziny Rothschildów. Cena wywoławcza ogłoszona prze Roberta Nortmana, który wystawił je na sprzedaż w marcu 2001 roku wynosiła 36,5 miliona USD. By zebrać wymaganą sumę pieniędzy państwo van Otterloo sprzedali 18 innych obrazów ze swojej kolekcji.
Aż trudno uwierzyć, że Rembrandt miał zaledwie 26 lat gdy namalował ten portret. Obraz jest nie tylko doskonały pod względem technicznym, ale również od strony „emocjonalnej”. Aeltje wygląda jak babcia, która każdy z nas chciałby mieć – twarz naznaczona miękkimi zmarszczkami, która aż prosi się by przytulić do niej swój policzek, łagodne oczy pełne mądrości, która przychodzi tylko z wiekiem i doświadczeniem.
Inne obrazy, które zwróciły moja uwagę, to martwe natury i krajobrazy/sceny.
Mam słabość do martwych natur. Nie koniecznie z powodu ich ukrytej symbolicznej treści (która zawsze jest niesamowicie bogata), nawet nie ze względu na wyszukaną kompozycję. Co zachwyca mnie najbardziej, a nawet przyprawia o zazdrość, to wierne odwzorowanie szczegółów. I nie chodzi mi tylko o detale namalowanych przedmiotów, ale sposób w jaki światło na nie oddziałuje i jak światło zostało namalowane.

Still Life with Glasses and Tobacco

Np. “Martwa natura z szklankami i tytoniem” (Still Life with Glasses and Tobacco) pędzla Willem Claesz de Heda. Continue reading Kolekcja van Otterloo

Kiedy fikcja staje się prawdą

Kilkanaście lat temu – w ramach wyczytywania biblioteki – sięgnęłam po książki Toma Clancy’ego, a konkretniej serię skupiającą się na ‘przygodach’ Jacka Ryana [chociaż lubię Harrisona Forda, to bardziej podobała mi się ekranizacja z Aleciem Baldwinem w tej roli].
Jeden z tytułów to „Dług honorowy”, trzymający w napięciu z niesamowitymi wręcz nieprawdopodobnym (tak przynajmniej myślałam wtedy) zakończeniem. Sfrustrowany i pałający rządzą zemsty pilot japońskich linii lotniczych wlatuje pilotowanym Boeingiem 747 w budynek Kapitolu, zabijając praktycznie cały rząd Stanów Zjednoczonych, większość członków Kongresu, szefów połączonych sztabów i sędziów Sądu Najwyższego.
Wow!
11 września 2001. Terroryści Al-Kaidy porwali cztery samoloty. Dwa rozbili na wieżach World Trade Center w Nowym Jorku, jeden na budynku Pentagonu w Arlington. Zginęło prawie trzy tysiące ludzi. To wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że fantazja autora może się zmaterializować. Że ktoś może z premedytacją wlecieć samolotem w budynek, by zabić znajdujących się wewnątrz ludzi.
10 kwietnia 2010. Samolot z polską delegacją na uroczystości w Katyniu rozbił się podczas próby lądowania w Smoleńsku. Nikt nie przeżył. Na pokładzie byli najważniejsi członkowie polskich władz: prezydent RP, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, szef sztabu generalnego WP, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, rzecznik Praw Obywatelskich, prezes Narodowego Banku Polskiego, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, ordynariusz polowy WP, prawosławny ordynariusz WP, dowódca Sił Operacyjnych, dowódca Sił Powietrznych, dowódca Sił Lądowych, dowódca Sił Specjalnych, dowódca Marynarki Wojennej, posłowie i senatorowie. W sumie 96 osób.
I znowu z pamięci wypłynął „Dług honorowy”.. W jednej katastrofie zginęło tylu ważnych w polskiej polityce ludzi. To mną wstrząsnęło najbardziej. Continue reading Kiedy fikcja staje się prawdą

Odrobina humoru

Główny hol

W ubiegły poniedziałek mieliśmy w budynku mały pożar (to nie jest ten zabawny moment, zaraz do niego dojdę). Zapalił się/został (nieumyślnie) podpalony kontener na papier z niszczarek. Ognia dużo nie było, dymu tez nie bardzo, ale.. zapach przedostał się do systemu klimatyzacji. I po kilkunastu minutach w części biur można było poczuć bardzo intensywny zapach, który przerodził się w smród, spalonego papieru.
Wezwano straż pożarną, która zarządziła ewakuację części budynku. Nie stwierdzili podwyższonego poziomu tlenku węgla czy innych szkodliwych gazów, ale zalecili by zostać na zewnątrz dopóki się nie przewietrzy. Dwie godziny później nadal śmierdziało, ale przynajmniej pozwolono nam wrócić do biur by wziąć swoje rzeczy i nakazano wynieść się.
Następnego dni, mimo intensywnej akcji odświeżania powietrza, nadal czuć było spaleniznę, ale już nie tak intensywną.
W środę w różnych miejscach pojawiły się elektryczne odświeżacze powietrza, wspomagające usuwanie przykrego zapachu. Nawet na parterze głównego holu.
Takie urocze maleństwo walczące z zapachem w sześciopiętrowym holu .. I jak tu się nie uśmiechnąć :-).

Who is Alice?

Praca w Shell-u ma swoje plusy. Czasami ;-).
W ubiegły poniedziałek mieliśmy w Head Quarters sesje pytań i odpowiedzi (oczywiście żadnych tam spontanicznych; wszystko zostało zawczasu przygotowane i zatwierdzone) z Michaelem Schumacherem. Ha! Na samej sesji niestety nie byłam (ktoś musi pracować 😉 ale mistrza Formuły 1 widziałam. Nie pytajcie dlaczego akurat w poniedziałek nie miałam ze sobą aparatu. Nie wiem. Ale fotki mam z Shellowskiego źródła.
Oprócz Michaela w budynku pojawiły się też pojazdy – dwa samochody i dwa motory. A ponieważ te zostały na cały tydzień miałam szanse je obfotografować. Oglądając Ferrari zobaczyłam napis Alice. Piękne imię. Tylko co robi na masce samochodu wyścigowego? No cóż, jestem laikiem jeśli chodzi o Formułę 1. W 2006 roku Alice – włoska firma dostarczająca Internet szerokopasmowy – podpisała trzyletni kontrakt z Ferrari (jako sponsor oczywiście). Oh! Mighty Google :-).
Poniżej Scuderia Ferrari F60, Audi R10 i motory Ducati. Obydwa autka zasilane Shell V-Power

Godzina dla Ziemi

Earth Hour to inicjatywa zapoczątkowana w 2007 roku, w Sydney, kiedy to 2,2 miliona ludzi wyłączyło światła w swoich domach na jedną godzinę. Rok później w akcji wzięło udział już 50 milionów ludzi i instytucji, a ciemności okryły nawet tak znane obiekty jak Golden Bridge w San Francisco, rzymskie Koloseum czy Operę w Sydney.
Tegorocznym celem jest zmobilizowanie 1 biliona ludzi by wzięli udział w bardzo nietypowym głosowaniu: Ziemia kontra Globalne Ocieplenie. Wynik tej akcji będzie zaprezentowany światowym przywódcom, którzy zgromadzą się na UN Climate Change Conference (Konferencja odnośnie Zmian Klimatu pod egidą ONZ), która odbędzie się pomiędzy 7 a 18 grudnia 2009 w Kopenhadze.
Udział w tym głosowaniu nie wymaga żadnych przygotowań, „wycieczek” do urn, czy logowania na stronach internetowych (chociaż, by odnotować rekordowy 1 bilion uczestników dobrze by było zostawić swój ślad na stronie Earth Hour). Wystarczy wyłączyć światło na jedną godzinę.

W sobotę 28 marca, między 20.30 a 21.30.

 

Holandia vs. Włochy

CO?
Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Nie jestem fanem tego sportu (zwłaszcza w polskim wykonaniu), ale są takie specjalne okazje, kiedy pewnych meczy po prostu nie odpuszczam 😉
GDZIE?
Skoro już jestem w Holandii, to mecz holenderskiej reprezentacji najlepiej oglądać w klubie/barze. I mimo, że był to poniedziałkowy wieczór frekwencja była niesamowita.
Z KIM?
Jak to z kim? Wszystkimi pomarańczowymi fanami piłki nożnej! W całym klubie – pośród kilkuset gości pojawiło się tylko kilka niebieskich koszulek (=Włosi). Na szczęście poza wygwizdaniem ich po przegranym meczu, obyło się bez incydentów [policja była zresztą przygotowana i przy każdym większym klubie/barze w centrum, w którym oglądano mecz, czekała kilkuosobowa grupka prewencyjna. Just in case ;)]. Zabawa była fantastyczna – akcja ani na chwilę nie zwalniała tempa, woda i piwo lały się strumieniami (przede wszystkim dlatego, że temperatura osiągnęła poziom wrzenia). Jedyny minus to wszechobecny dym papierosowy, bleee.. Moje pomarańczowe ciuszki do piątku (do następnego meczu) będą wisiały na dworze, by wywietrzeć.
nlvsit_1.JPGnlvsit_2.JPGnlvsit_3.JPG
[zdjęcia nie są najlepszej jakości, ale i warunki w jakich powstały nie bardzo temu sprzyjały ;)]

Sobotni wieczór

Ten konkretny (7 czerwca) był specjalny. Podwójna premiera! Najpierw przedpremierowy pokaz „Sex and the City” a później mecz Portugalia – Turcja (pierwszy dzień, drugi mecz Mistrzostw Europy).
sex_and_the_city.jpgBilety na ten specjalny seans (oficjalna premiera jest bowiem dopiero w przyszły czwartek) wraz z popcornem i napojami 😉 dostaliśmy od naszego pracodawcy. Chyba chciał nam zrekompensować te wszystkie niedociągnięcia, które ostatnimi czasy się zdarzyły.
Film to kontynuacja historii z serialu, a nie osobny wątek (czego się obawiałam). Nie będę opowiadać szczegółów, bo nie chcę tego zepsuć. W każdym bądź razie zachwyty nad filmem, nie są bynajmniej na wyrost. To JEST dobry film. I nie tylko dla miłośników serialu „Sex and the City”, Nowego Jorku czy mody. To po prostu niebanalne opowiadanie o prawdziwej (z naciskiem na prawdziwość) przyjaźni między czterema kobietami. [zdjęcie plakatu pochodzi z The Internet Movie Database]
Po filmie przeniosłyśmy się do baru, by obejrzeć mecz Portugalia – Turcja. Nie dlatego, że akurat ten zapowiadał się fantastycznie, ale dlatego że głupio skończyć sobotni wieczór o 21 ;). Miejsce zostało wybrane ze względu na klientelę – przeważnie Portugalczycy, co miało gwarantować świetną atmosferę. Dwa ale..

  1. z powodu filmu praktycznie straciłyśmy pierwsza połowę;
  2. bar ewidentnie nie był przystosowany do oglądania meczu.

Tylko stojąc można było zobaczyć coś więcej niż głowy ludzi. Ale nic to.. wieczór był udany, a to dopiero początek! Dziś Polska – Niemcy (telewizja u znajomych), jutro Holandia – Włochy. To dopiero będzie ;). Ekwipunek przygotowany (pomarańczowe ubrania, farby do twarzy kolorach Holandii, *holenderski* kapelusz z dzwoneczkami), bar wytypowany (sprawdzone – ekran znajduje się w miejscu, które będzie dobrze widoczne nawet jeśli klienci będą stali tuż przed nim), towarzystwo powiadomione i tylko szkoda, że następnego dnia trzeba iść do pracy..

Czyżby lato?

in_the_lake1.JPGPrawie, prawie. 12 maja to w Holandii święto – 2de Pinksterdag (Zielone Świątki), dzięki któremu weekend trwa trzy dni. A że od ponad tygodnia temperatura nie spada poniżej 20 stopni C, a słoneczko świeci, więc kto żyw ucieka nad morze lub jezioro. W niedzielę byłyśmy na plaży po dziesiątej rano, ale dwie godziny później było już tak gorąco, że czym prędzej stamtąd uciekłam (woda w Morzu Północnym jest nadal lodowata). A w poniedziałek wybrałyśmy się nad jeziora. Zielona trawka, słoneczko i woda. Stosunkowo ciepła. Na tyle przynajmniej, że odważyłyśmy się popływać. Chyba pierwszy raz w życiu pływałam w otwartym zbiorniku wodnym tak wcześnie! Toż to pierwsza połowa maja! A ja jestem w Holandii a nie nad Morzem Śródziemnym ;).
Ale nie to jest przyczyną mojej bardzo nieregularnej i jeszcze rzadszej obecności na blogu ostatnimi czasy. Nowa praca 🙂 to niestety (?) nowe obowiązki, nowe zadania, nowy rozkład dnia, nowi znajomi itd. Wszystko jest wspaniałe poza faktem, że tzw. czas wolny uległ drastycznemu ograniczeniu. W ciągu tygodnia to nie więcej niż dwie godziny dziennie, a z kolei weekendy przeznaczam na załatwianie spraw, których w ciągu tygodnia nie mam kiedy załatwić albo na bliższe i dalsze wycieczki (w końcu nie samymi obowiązkami człowiek żyje ;). I choć od pomysłów na wpisy moja głowa prawie pęka, to czasu po prostu brak. Ale coś jeszcze wykombinuje..